ul. Powstańców 10, 40-040 Katowice   tel. 32 608 63 71   kom. 600 087 721   fox@galeriafox.pl

Znany kielecki rzeźbiarz Sławomir Micek świętuje 40-lecie pracy.

Sławomir Micek urodził się 4 listopada 1956 roku w Dębicy. Studia - Akademia Sztuk Pięknych w Krakowie, Wydział Wzornictwa Przemysłowego, dyplom w 1980 roku. Od 1980 roku mieszka i tworzy w Kielcach. Członek Związku Artystów Rzeźbiarzy. Własna pracownia i galeria rzeźby - Kielce, ulica Maleckiego 6. Specjalizuje się w rzeźbie realizowanej w brązie i marmurze. Tworzy kompozycje w dużej skali, jak również rzeźby kameralne. Aktywnie uczestniczy w życiu kieleckiego środowiska plastycznego. Stworzył wiele rzeźb plenerowych, tablic i płaskorzeźb pamiątkowych oraz statuetek i medali okolicznościowych. Bierze udział w licznych konkursach i wystawach. Przekazując swoje prace wspiera liczne aukcje charytatywne.

Właśnie świętujesz 40-lecie pracy artystycznej. Od jakiego momentu, którego wydarzenia liczysz?

Od ukończenia uczelni, uzyskania dyplomu Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. I chociaż własnej pracowni dorobiłem się rok później, to pierwszym zleceniem na uczelni jeszcze, był dyplom mistrzowski zamówiony przez kielecką Izbę Rzemieślniczą. Dzisiaj odwiedzając takie zakłady widzę go wiszącego na ścianach. Czasami rozmawiając z mistrzami mówię, że to moja robota.

Zgodna z twoim kierunkowym wykształceniem, skończyłeś przecież wzornictwo przemysłowe.

Bardziej pasuje to do Katedry Sztuk Wizualnych, gdzie projektowaliśmy znaki. Kończyłem też kolorystykę przemysłową i pierwszą pracą, która pozwoliła mi tę wiedzę wykorzystać było zlecenie od Władysława Markulisa, kieleckiego architekta, z którym do dzisiaj współpracuję. Było to opracowanie kolorystyki dla hotelu w Tarnobrzegu: pokoi, sal konferencyjnych a on projektował ten budynek. Opracowałem też gabloty, w których kina w województwie reklamowały repertuar.

I to tyle z wzornictwa?

Coś tam jeszcze było. Pamiętam z czasów studiów - dostałem nagrodę ministerstwa za jakieś sprzęty rekreacyjne, nagrodę UNICEFu za zaprojektowanie wielofunkcyjnego narzędzia dla ofiar kataklizmów. To było połączenie łopatki, maczety, piły - zestaw narzędzi, funkcjonalny, tani i prosty by można go wykorzystać na szerszą skalę. Czy był produkowany nie wiem.

A skąd pomysł na studia artystyczne? Ktoś w domu miał podobny talent?

Tak. Ojciec był dekoratorem w zakładach tworzyw sztucznych, często bywałem w pracowni pełnej farb, plansz i chociaż najczęściej były to dekoracje propagandowe, to jednak można tam było malować. Dziadek z kolei był leśniczym, ale także malował leśne sceny, widoczki. I chyba coś po nich przejąłem, bo już w podstawówce więcej niż inne dzieci rysowałem i malowałem. W liceum chodziłem do kółka plastycznego a później mogłem na na maturze zdawać historię sztuki. Przyznaję - pomogło mi to, bo do przedmiotów ścisłych się za bardzo nie przykładałem. Potem spotkałem studentów Akademii Sztuk Pięknych, którzy przyjechali do Dębicy na plener, mieszkali u mojego wujka, także dekoratora w innych zakładach. To oni, widząc moje prace, zaczęli namawiać mnie żebym zdawał na akademię. Pomogli mi radą korygując niektóre rzeczy i złożyłem teczkę z pracami, a kiedy je zaakceptowano zdałem egzamin. Wybrałem wydział form przemysłowych, bo wydawało mi się to bardzo nowoczesne a poza tym nie było tam takich wymagań jak na malarstwo czy rzeźbę, nie miałem przecież takiego doświadczenia jak absolwenci szkół plastycznych. Przekonało mnie też wyjaśnienie jednego z dyplomantów tego wydziału, że on w czasie studiów żadnego obrazka nie namalował. To mi pasowało. Na zajęciach plastycznych raczej tworzyliśmy kompozycje, kształtowaliśmy formy a malarstwa sztalugowego rzeczywiście nie było. Malować zdarzało mi się znacznie później.

A jak pomysł studiowania na Akademii Sztuk Pięknych przyjęli twoi rodzice?

Nie mieli nic przeciwko, natomiast moja chrzestna matka ręce załamywała i mówiła: Sławuś, będziesz jak te bidoki, co tam na Bramie Floriańskiej obrazki sprzedają. Ale była jedyną oponentką.

Rodzice nie obawiali się, bo pewnie zawsze byłeś tak przebojowy, kontaktowy i towarzyski.

Przyznaję, od najmłodszych lat organizowałem jakieś zajęcia czy zabawy dla grupy przyjaciół. Moja pozycja była dosyć wysoka, bo dziadek kupił mi szopkę, taką używaną na warsztat, przechowalnię. A ja jako jedyny w naszej grupie miałem takie miejsce na własność. Tam była nasza zbrojownia, tam wymyślaliśmy różne rzeczy, wybuchowe też, bo to była okolica najeżona wojskowymi pozostałościami. W pobliżu był dawny poligon niemiecki. Naszą zabawą było też kopanie ziemianek, schronów. Jedna była tak dobrze wyposażona w drabiny, łóżka, stolik, kozę go ogrzewania, że kiedy milicja ją odkryła wszczęła śledztwo pewna, że zbudowali ją szpiedzy obserwujący tutejsze zakłady. Pierwszą prawdziwą wyprawę z dwoma kolegami zorganizowałem w VII klasie. Zabraliśmy materac, pałatkę i dętkę od traktora, którą toczyliśmy 15 km nad jakiś zalew. Z trawy i tataraku zrobiliśmy jeszcze jedno legowisko, ale było tak zimno, że musieliśmy w ognisku grzać kamienie i cegły. Układaliśmy je w rowku obok posłania i zasypywaliśmy piaskiem, żeby było cieplej. Gotowaliśmy nad ogniem zupki z proszku, aż biwakujący obok ludzie zaczęli nas dokarmiać. W I klasie liceum autostopem pojechaliśmy nad morze. Dzisiaj myślę, że rodzice mieli do nas naprawdę olbrzymie zaufanie. Jedyne na co nie pozwalała mi mama, to chodzenie nad rzekę. Do Wisłoki było 6 km więc po kąpieli, w drodze powrotnej, trzeba było wysuszyć majtki, żeby się nie wydało.

Wyjazd na studia do Krakowa, to było spełnienie marzeń?

Tak, chociaż stresowałem się, bo nie dostałem akademika i szukałem kwatery, co zresztą też było niezłą przygodą, bo np. jakiś dziadek mieszkający w jednym pokoju mówił, że przeciągnie zasłonkę, on po jednej stronie, ja po drugiej. Na szczęście potem dostałem akademik a w nim kwitło życie towarzyskie - mieszkaliśmy w sześciu w jednym pokoju.

No dobrze, a skąd twoje zainteresowanie rzeźbą? To wpływ kolegów?

Nie. Katedrę Sztuk Wizualnych prowadził znany rzeźbiarz, Wincenty Kućma. Bywaliśmy u niego w pracowni i przyznaję, że rzeźba bardzo mnie fascynowała. A na którychś zajęciach profesor powiedział mi, że mam ręce rzeźbiarskie. Zapewne chodziło o to, że są wyraziste, z żyłkami, ścięgnami, dobre do wyrzeźbienia, ale dzisiaj odbieram je jako prorocze słowa. Jestem rzeźbiarzem. Tak wyszło po przyjeździe do Kielc, dokąd trafiłem za głosem serca. Tu zacząłem uczyć plastyki studentów nauczania początkowego Wyższej Szkoły Pedagogicznej.

Miałeś lat?

23 - 24. Byłem niewiele starszy od studentów, dość młodo wyglądałem między nimi i by się trochę postarzyć zapuściłem wąsy a potem brodę. Chciałem poważniej wyglądać. Dzięki pomocy Wacka Staweckiego dostałem pracownię na Wietrzni, wśród rzeźbiarzy. Identyfikując się z nimi i chcą wziąć udział w Przedwiośniu postanowiłem coś wyrzeźbić. We własnoręcznie skonstruowanym piecyku zacząłem odlewać. Nauczyłem się tego w czasie studiów, jeden semestr byłem na rzeźbie, tam sam robiłem medale, sam je odlewałem i wiedziałem jak to się robi. W Kielcach wystartowałem małymi formami rzeźbiarskimi, zostały zauważone, pojawiły się nagrody.

Ale cały czas uczyłeś?

Tak, ale oprócz nauczania działałem w Pracowni Sztuk Plastycznych a Władysław Markulis dał mi do realizacji wnętrze kościoła w Jeżówce k. Wolbromia, najdalej na zachód położonego kościoła kieleckiej diecezji. Tam przez 3 lata pracowałem, zrobiłem kilkumetrową drewnianą rzeźbę Chrystusa, odlewane w brązie tabernakulum i stacje Męki Pańskiej a ołtarz z piaskowca. Projektowałam żyrandole, konfesjonały i ławki.

To nie jedyny kościół, w którym pracowałeś?

Tak całościowo robiłem jeszcze jeden, w rodzinnej parafii, Pustków-Osiedle. Tam także projektowałem wszystko od podłóg po ołtarz i kaplice boczne. W Legionowie zrobiłem duży ołtarz w kaplicy czuwania, z tego jestem bardzo zadowolony. A oprócz tego wykonałem wiele mniejszych prac do innych świątyń.

A jak ci się spodobały Kielce, nie znałeś ich przecież wcześniej?

Bardzo, mają wspaniałe otoczenie, zróżnicowane, dużo lasów. Ta miejscowość, w której ja się wychowałem jest taka jak Pionki: nieduża, utopiona w lesie, fabryka stworzona w ramach Staropolskiego Okręgu Przemysłowego. Las i woda to był mój żywioł, a tutaj jest Nida, zalewy w Sielpi i Borkowie, wszędzie górki i lasy. A miasto na tyle duże, że dało się wyżyć a nie przytłaczające jak duże miasta typu Warszawy. Ja pochodzę z niedużej miejscowości i natłok cywilizacyjny mnie stresuje. Wolę Kielce.

Czy ty też masz takie wrażenie, że znasz połowę albo nawet ¾ mieszkańców Kielc?

Tak, jestem człowiekiem dosyć kontaktowym. Uczestniczę w wycieczkach, wydarzeniach kulturalnych i teraz mam takie wrażenie, że znam prawie wszystkich w mieście.

A kiedy przestałeś się postarzać przy pomocy wąsów i brody?

W zasadzie nigdy, do tej pory tylko raz zgoliłem je, ale moje dzieci zaczęły płakać i Kacper powiedział: Tata, teraz to ja się ciebie w ogóle nie będę bał, bo tak śmiesznie wyglądasz. Mam więc ciągle wąsy i brodę.

Ale też wyróżniasz się strojem, fryzurą…

Uważam, że artysta może sobie na więcej pozwolić niż zwykły człowiek. A ja lubię klimat cyganerii… Jako wykładowca też chodziłem na zajęcia w oficerkach i kurtce lotniczej czy długim, skórzanym płaszczu i do tej pory emerytowane nauczycielki, do których przyprowadzałem studentów poznają mnie i wspominają te oficerki.

I nieodłączny kapelusz…

Kapelusze nosił mój ojciec i twierdził, że to jest najbardziej męskie nakrycie głowy i że do kapelusza trzeba mieć gębę, bo nie każdemu pasuje. A ja lubię wyróżniki takie, jak chociażby bola. Do pewnego czasu lubiłem krawaty, ale później przeszedłem na te zawieszki, bo zawsze mnie interesowała kultura Indian, Teksas. Z wakacji przywoziłem różne elementy, a to muszelki a to kamyki, kawałek drewienka, oprawiałem to i zawieszałem jako coś unikatowego pod szyją. To też taka moja pasja czy zabawa. Bola z krzemieniami sprezentowałem grupie przyjaciół, to jest nasz znak rozpoznawczy.

Twój pierwszy pomnik w Kielcach to…

Pierwszy pomnik to sołtys w Wąchocku. Zrobiłem go razem ze Stefanem Majem. Każdy rzeźbiarz marzy o tym, żeby zrealizować takie duże założenie pomnikowe. Wcześniej brałem udział w konkursach, nawet dostawałem wyróżnienia, ale nie kończyło się to realizacją. I dopiero sołtys to zmienił a później jak się tylko pojawiały konkursy a miałem czas, to brałem w nich udział. Cenię pracę zespołową, bo dużo się w niej człowiek uczy, to bardzo rozwojowe.

Wiesz, ile pomników masz na koncie?

Na początku, kiedy pracowałem na uczelni, notowałem wszystkie realizacje, udziały w konkursach czy wystawach, bo to liczyło się w tzw. ścieżce rozwoju. Później już nie i teraz trudno mi odtworzyć wszystko co robiłem, czasami nie mam nawet jednego egzemplarza jakiegoś medalu. Nie przywiązuję do tego specjalnej wagi, bo gdy pracuję fascynuje mnie, dzień, który nastąpi, czy ten który jest, a to co było zachodzi mgłą.

Może ktoś kiedyś pokusi się i zrobi twoją monografię…

Może, ja nie przywiązuję do tego wagi, tak jak nie przywiązuję wagi do życia pozagrobowego. To co mam dane teraz, na tym świecie, chcę na maksa wykorzystać i tym się nasycić. Nie ma co odkładać dnia na później.

A które z twoich realizacji dały ci najwięcej satysfakcji?

Najbardziej pamiętam te, przy których nabawiłem się trwałych kontuzji: zerwane mięśnie, przebicie dłoni dłutem, rana od urwanej tarczy od szlifierki. Ale to żarty. Zapamiętuje się miejsca zwłaszcza te, poza swoim miastem, gdzie trzeba się kontaktować z prezydentami, konserwatorami i przekonywać do swojego pomysłu.

Jak w Łodzi, gdzie stworzyłeś pomnik Wielkiego Widzewa?

Tak, on wpisuje się na stałe w mój życiorys. Przygotowałem projekt, przedstawiłem, został zaakceptowany przez działaczy oraz miasto. Jechałem podpisać umowę, kiedy zaproszono mnie do Widzewa. Na miejscu okazało się, że czekają na mnie ludzie, których nie znałem i od jednego z nich usłyszałem, że on tej rzeźby nie rozumie i w takim razie nie zrozumieją jej kibice. - A kim pan jest - zapytałem. - A prezesem Widzewa - usłyszałem. Zrobiłem więc inny projekt, bardziej inżynierski, wymagający obliczeń konstruktorskich, w formie pucharowej i to się spodobało. Mnie też, targnąłem się na dużą rzecz, bo to ma prawie 9 metrów wysokości, waży 3,5 tony, był stres, ale wszystko zrobiliśmy sami. Z sentymentem wspominam też rzeźbę Peregryna, rycerza, który miał stanąć przed Galerią Grunwaldzką we Wrocławiu. Chciałem by miał twarz Kalenika, który w Krzyżakach grał Zbyszka z Bogdańca. Myślałem, że przyjedzie na odsłonięcie, będzie fajny happening. Ale panie wolały by Peregryn miał twarz współczesnego idola i padło na aktora, Colina Farrella.

Udział w twoim sukcesie i to chyba duży ma też żona, Ewa…

Ewa zajmuje się logistyką, zaopatrzeniem galerii, prowadzi księgowość, także finanse domowe. Ja mam więcej swobody wiedząc, że Ewa czuwa nad domem i sprawami życia codziennego. Dzięki temu mogę się poświęcić swojemu zawodowi.

Zdradź tajemnicę, skąd się bierze ta twoja energia, żywiołowość?

Niczego nie biorę, nie jaram, jeśli o to pytasz. To chyba sprawa genów, ponieważ rodzeństwo ojca - wszyscy się uczyli, grali na instrumentach, uczestniczyli w życiu kabaretowym byli, a niektórzy są nadal, bardzo aktywni. Mój siostrzeniec, Wojtek jest bardzo zdolnym grafikiem komputerowym, zbiera nagrody na międzynarodowych konkursach. Wszyscy Micko-wie mają jakieś artystyczne talenta i jakiś taki motorek.

I dlatego jesteś, a właściwie twoje rzeźby są w Sieradzu, Radomiu, Busku, Wrocławiu…

Startuję chętnie w konkursach, bo wygrana rywalizacja to ogromna satysfakcja. Zwłaszcza jak się pokona znanych artystów.

Najbardziej zaskakująca wygrana?

Chyba konkurs w Radomiu na ławeczkę Gombrowicza, długo nie ogłaszano wyniku, bo komisji kontrowersyjny wydawał się nieoczywisty fotel obok Gombrowicza. A ja tworzyłem go z punktu widzenia samego Gombrowicza, myślałem jak on by to widział, na pewno prowokacyjnie i przekornie. I tak zrobiłem.

Zawsze starasz się poznać postacie, które rzeźbisz?

Zawsze czytam, szukam informacji, chcę poznać człowieka, bo to pomaga wydobyć cechy, nawet te ukryte, niuanse które go charakteryzują. Portretując staram się tak przedstawić daną osobę jakby ona samą siebie chciała widzieć. Zawsze szukam pomysłu na przedstawienie człowieka, chcę go pokazać w jakimś kontekście. Dużą satysfakcje dało mi popiersie Pawła Pierścińskiego. Obiecałem mu je zrobić jeszcze za życia, ale nie zdążyłem a kiedyś próbowałem umieścić jego wizerunek na medalu. Paweł był wtedy prezesem Zarządu Głównego ZPAF, ale się nie zgodził. Na gipsowym projekcie medalu, który miałem dać do mennicy musiałem pilniczkiem do paznokci wprowadzać zmiany: dorobić brodę, ująć włosów.

Nad czym teraz pracujesz?

Nad pomnikiem dla Baranowa Sandomierskiego i miniaturą amfiteatru dla Radomia, będzie to kolejny symbol miasta, tak jak wcześniejsze: maszyna łucznik, pistolet Vis czy telefon.

Podobne symbole, z których słynie miasto zaproponowałeś w Kielcach?

O Kielcach myślałem wcześniej, ale to Radom zaproponował taką realizację i cieszę się, bo te miniatury bardzo się podobają. Po sukcesie fontanny przy dworcu autobusowym pomyślałem, że warto do pomysłu wrócić i chwalić się tym, z czego Kielce są znane: majonezem kieleckim, pralką Frania, SHL-ką czy łożyskiem tocznym. Widziałbym je w przestrzeni między dworcami. Równocześnie pracuję nad dwoma konkursami. Chciałbym też ściągnąć do Kielc rzeźbę Stefana Maja: duży łoś z czerwonego piaskowca stoi w Szydłowcu, chyba całkiem zapomniany. Mógłby wrócić do Kielc na jedno z nowych rond przy modernizowanej ulicy Witosa. Tu na Dąbrowie są ulice artystów i rondo Stefana Maja byłoby bardzo na miejscu a jego postać na pewno zasługuje na takie upamiętnienie.

Nie jesteś człowiekiem, który spokojnie siedzi na miejscu.

No cóż, im więcej robisz tym więcej masz zleceń, bo ludzie cię znają.

Ty jesteś jednym z niewielu artystów rzeźbiarzy, którzy żyją ze sztuki.

To prawda, chociaż nie jest to łatwe. Tylko nielicznym się udaje. Myślę, że to kwestia zorganizowania warsztatu, pracowni, ale i umiejętności poruszania się na rynku, menadżerskiego zacięcia. Jeśli ktoś skupia się tylko na tym co robi a nie trafi na kogoś, kto pomoże rozpropagować jego sztukę, to niestety, nawet bardzo zdolne, utalentowane osoby nie mają przełożenia na rynek.
Tobie się udało, ale włożyłeś w to dużo pracy. Jesteś takim selfmademanem. Sam wybudowałeś dom, pracownię…
To właśnie logistyczne myślenie, jak podchodzić do tematu, żeby on był dobrze zrealizowany: czy to budowa domu, czy ogródek. Trzeba wiedzieć co przy czym dobrze rośnie i co sadzić by pachniało cały rok.

Czyli ogród o też twoja domena?

Tak, jak koszę, kopię, pielę a Ewa podziwia.

Do twoich pasji należą: wspomniany ogród, wycieczki piesze, narty, kajaki. Coś jeszcze?

Żeglarstwo, na koniach nie jeżdżę. Podróże zagraniczne to sprawa Ewy. Czasami się dowiaduję, że wycieczka opłacona i trzeba pakować się i jechać na lotnisko. Ale te turystyczne wycieczki, jak to Ewa mówi, po krzakach, organizuję sam.

Wśród turystów masz wielu przyjaciół. Niektórych upamiętniasz kapliczkami.

Są ludzie, których warto zachować w pamięci, w anegdotach które się powtarza, ale także gdzieś w trasie. Mam nadzieję, że tak właśnie to funkcjonuje, zachęca do wspomnień, także zabawnych.

Ty prawie zawsze jesteś uśmiechnięty.

Lubię i często powtarzam takie amerykańskie powiedzonko, że nawet w trumnie trzeba być uśmiechniętym. Tamto społeczeństwo ceni pozytywne strony życia. Byłem zaskoczony, kiedy spotkałem się z ambasadorem Stanów Zjednoczonych - w Krakowie kupił moje rzeźby i chciał mnie poznać. W czasie rozmowy w Kielcach pytałem czemu nie było go dzień wcześniej na odsłonięciu pomnika Homo Homini. I usłyszałem: Bo my, Amerykanie, nie stawiamy pomników swoim klęskom. A na marginesie: Jak człowiek jest radosny, to przyciąga do siebie podobnych ludzi.

Czy któreś z dzieci przejęło po tobie artystyczne zdolności, będzie następca?

Próbowali, ale odganiałem, jak mogłem, bo życie ze sztuki nie jest łatwe. A iść ścieżką wydeptaną przez kogoś? No, nie wiem. Dzisiaj to dorośli ludzie, którzy mają swoje pasje. Kacper zajmuje się grami i podrzuciłem mu pomysł, może zrobimy coś razem dla Kielc. Z drugiej strony, patrząc z perspektywy, może dobrze byłoby mieć następcę? Bo kiedy mnie zabraknie pracownia pofunkcjonuje parę lat a może nie. Ale mimo wszystko chyba lepiej, że dzieci mają swoje życie, swoje pasje i swoją ścieżkę rozwoju. A ja mam koncepcję co ze swoim dorobkiem zrobić. Mam miejsce, to piękny ogród w Rytwianach, w Pustelni Złotego Lasu i chciałbym by większość moich prac tam stanęła. W tym roku miałem przygotować wystawę swoich prac w Biurze Wystaw Artystycznych, na Placu Artystów i w Tycjanie, ale z wiadomych względów nie dało się. Może do tego wrócę, jeśli będę miał chwilę czasu.

Wystawę chętnie byśmy obejrzeli, więc życzę zdrowia i kolejnych udanych 40 lat.

Korzystanie ze strony oznacza zgodę na wykorzystywanie plików cookie, niektóre mogą być już zapisane w przeglądarce.Więcej informacji - polityka cookies oraz polityka prywatności

akceptuję